środa, 27 listopada 2013

Krótki wypad do Londynu

Ceny biletów lotniczych ciągle skaczą, czasem więc trafić można na świetną okazję, którą zmarnować byłoby głupio. Tak też było z moim dwudniowym wyjazdem do Londynu. Nie planowałem... tfu, planowałem, ale nie przewidywałem na to środków. Sytuacja uległa zmianie, kiedy wstukałem w przeglądarkę adres wyszukiwarki tanich lotów i ukazała mi się oferta do London Stansted za 70 zł w jedną stronę. Tak, bywają podobne ceny, trzeba tylko sprawdzać wyszukiwarkę co jakiś czas. Takich portali jest mnóstwo.
     Do podróży zostało jeszcze kilka dni, więc poszukałem jakiegoś niezbyt drogiego hotelu. Portal, za pośrednictwem którego rezerwowałem bilet, zapewnił mi kilkuprocentową zniżkę. Nocleg w hotelu w dzielnicy willowej, ok. 1 km od Pałacu Buckingham, kosztował mnie około 250 zł. Trzeba było jeszcze przeprowadzić odprawę online i mogłem spokojnie czekać na wylot.
     Na lotnisku poznałem dwóch kumpli, którzy również mieli lecieć do Stansted. Odbierał ich stamtąd znajomy, który podwiózł mnie za darmo do centrum Londynu. Na Oxford Street, główną ulicę handlową miasta, dotarłem metrem. Tam zauważyłem punkt wypożyczania rowerów. Przyznam, że to bardzo fajna sprawa. Biorę sobie rower i zwracam w dowolnym punkcie z rowerami w Londynie. Nie wiedziałem wcześniej o tym systemie. Tak więc objechałem całe centrum na dwóch kółkach, zwiedzając po drodze i Big Bena, i Pałac Westminsterski. Robiąc sobie zdjęcia w parku, spotkałem innego rowerzystę, który skrótami poprowadził mnie do Pałacu Buckingham. Potem przejechałem cały The Mall i stamtąd udałem się do hotelu. Wieczorem tylko obiad i spacer Queensway, ulicy wypełnionej sklepami, prowadzonymi przez imigrantów z bliskiego wschodu.
      Następnego dnia opuściłem z samego rana hotel. Na jedenastą pojechałem czerwonym, piętrowym autobusem znów pod Buckingham Palace, by obejrzeć widowiskową zmianę warty. Było to naprawdę ciekawe. Tuż obok pałacu swój bieg rozpoczynała Regent Street, kolejna ulica handlowa. Turystów wokół pełno, aż ciężko było w ogóle poruszać. Spacerując, dotarłem do punktu, w którym zacząłem wycieczkę. Oxford Street przeszedłem kilka razy wzdłuż i wszerz. Potem przyszedł czas na obiad. Jedną z ulic w tejże dzielnicy handlowej była Poland Street. Nie znalazłem tam jednak prócz tej nazwy żadnych polskich akcentów. Padło więc na włoską knajpę. Makaron i lampka wina postawiły mnie na nogi. Najciekawsze zaczęło się dopiero potem. Wróciłem jeszcze do centrum dzielnicy handlowej. Wszedłem do jednej z urokliwych knajp, które o tej porze (późne popołudnie) wypełniały się już po brzegi. Nie było gdzie usiąść, więc zapytałem siedzącą grupkę znajomych, czy mogę do nich dołączyć. Zgodzili się i posiedzieliśmy z godzinę przy białym winie, wymieniając się informacjami na temat naszych państw. Okazało się, że są to pracownicy jednego z barów szybkiej obsługi i świętują początek weekendu. Poszedłem z nimi do tegoż baru. Tam poznałem ich kolejnego kumpla, Kolumbijczyka, który wmiawiał mi, że Polska i Kolumbia mają dużo wspólnego. Pożegnałem ich i poszedłem jeszcze pospacerować. Nad ranem miałem wylot, a dojazd na lotnisko trwał około 1,5 h. Nie wracałem więc już do hotelu. Wszedłem do kolejnego baru, ciut elegantszego. Chciałem wypić Guinessa. Grupka studentów, która zaprosiła mnie do stołu, postawiła mi jednak jakieś whisky. Rozmawialiśmy i ci ludzie byli bardzo zainteresowani tym, jak to jest w Polsce i czemu tyle ludzie jeździ w Anglii na zmywaku. Próbowałem im to uzmysłowić, aczkolwiek nie wiem, czy podołałem. Kiedy o pierwszej w nocy bar został zamknięty, poszliśmy na metro. Chciałem z nimi wymienić polskie złotówki, bo brakowało mi trochę funtów, ale rzucili mi bez wymiany. Metro nie jechało jednak już w kierunku dworca autobusowego. Pozostawał autobus lub taxi. Obok stał jakiś facet z rowerem z siedzeniem z tyłu (taka taksówka, nie pamiętam nazwy tego pojazdu). Również jego zapytałem, czy wymieni mi pieniądze. Okazało się, że jest Polakiem. Nie chciał, ale zaproponował, że za parę funtów przewiezie mnie do dworca. W rzeczywistości budynek znajdował się w zupełnie innej części miasta, a podróż trwała dobre pół godziny. Zobaczyłem tę część Londynu, której wcześniej nie zwiedzałem. Mijaliśmy same biurowce i wielkie budowy. W autobusie jadącym na lotnisko miałem zaś okazję poznać faceta, który skończył studia w Anglii, a pochodzi ze Skandynawii. Właśnie jechał do rodziny. Opowiedział mi, że montuje grafikę to filmów - przyznał, że pracował m. in. przy filmie Avatar. Przesiedzieliśmy kilka godzin na lotnisku i po szóstej miałem samolot.
     Na całą wyprawę tak naprawdę nie musiałem mieć dużo pieniędzy, a wrażeń było wiele. Polecam więc szukać i jeździć! Warto korzystać!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz